top of page

SZMIRO – WYPRAWA


Nie byłabym sobą gdybym nie odniosła się do pewnego artykułu z którym ostatnio miałam wątpliwą przyjemność się zapoznać: „Szmiro-zdjęcia” ptaków drapieżnych, bo o nich mowa wykonywane ze szmiro-bud i wypełzające w okresie zimowym z najciemniejszych zakamarków internetu – to naprawdę przerażające. Jakkolwiek to brzmi opiera się wg autora na zasadzie: jestem leniem, którego kreatywność kończy się na wykoszeniu łąki i wkopaniu kijaszka. Praca z aparatem w takich warunkach to najzwyczajniejsza w świecie łatwizna a powstające zdjęcia to nuuuuda. Hm, pomyślałam że skoro autor się nawrócił, o czym szczerze nas w swoim artykule zapewnia i w związku z tym wszedł na wyższy poziom wtajemniczenia, co mi szkodzi; „może i ja powinnam, będę lepszym człowiekiem” Emotikon smile Mus wybrać się na szmiro – wyprawę, a że dzień wolny za pasem będzie ku temu okazja. Być może fotografując po raz 257 myszołowa, 143 bielika i 347 srokę i ja doznam olśnienia. Ponieważ, wiekowa już ze mnie kobieta, zdecydowanie szukałam „wygody” idąc na „łatwiznę”, ale zacznijmy od początku …


Poprzedniego dnia po małej wymianie myśli z Tomkiem Ogrodowczykiem a właściwie moim gorzkim żalem dotyczącym podejścia do tego, co i w jaki sposób z fotografią robię, naszedł mnie jakiś taki melancholijny nastrój (żeby było jasne, z Tomkiem był inny temat niż opisany tutaj, nie jest on autorem szmiro-artykułu Emotikon wink a rozmowa z nim natchnęła mnie jedynie do odwiedzenia mojego starego miejsca). Wieczorem zdecydowałam, wracam do korzeni tzn. do miejsca w którym zaczęła się moja „poważna” przygoda z sezonową szmiro-fotografią. Człowiek to takie dziwne stworzenie, szybko przywiązuje się do miejsc, z którymi łącza go dobre wspomnienia. Z ogromną satysfakcją wracam do tego miejsca bo dobrze się w nim czuję, głównie za sprawą tego, że jest tylko „moje”. Moje dobre miejsce jest właśnie tam, na rozległych nadmorskich łąkach z widokiem na latarnię morską . To miejsce, gdzie rokrocznie ćwiczę swoją wytrwałość, cierpliwość i samodyscyplinę.


Z ręką na sercu niczym harcerz, którym nigdy nie byłam, muszę przyznać że przy panujących obecnie temperaturach nie mam najmniejszej ochoty uganiać się za okoliczną zwierzyną po polach i łąkach czy biegać od krzaczka do krzaczka przeganiając stada żerujących ptaków i nie chodzi o to, że mi się nie chce, tylko najzwyczajniej w świecie nie bawi mnie taka zabawa w okresie kiedy ptaki muszą oszczędzać energię by przetrwać. Ja wolę po cichu, przed wchodem słońca wśliznąć się pod krzaczek i udawać, że mnie tam nie ma. Nie widzę potrzeby dorabiać żadnej filozofii to tego typu fotografowania. Szczerze przyznaję, robię to z czysto egoistycznych pobudek: robię, bo lubię a lubię robić rzeczy które sprawiają mi przyjemność i frajdę. Pod krzaczkiem w niewielkiej budzince spoglądam przez mały wizjer, wpół zgięta i ubrana w kilka warstw ciuchów niezbyt służących kobiecej figurze. Zupełnie bez żalu za ciepłym łóżkiem z piekącymi od mrozu polikami mogę godzinami oglądać najbardziej wciągający serial, nadawany na żywo przez Matkę Naturę. Nie ma mowy o powtórkach, niech was nie zwiedzie powtarzająca się obsada. Są odcinki, podczas których ciśnienie ostro idzie do góry Emotikon smile a teraz wracamy na ziemię ..


Jak zwykle na miejscu melduję się o 6.15. Nocne niebo jest dzisiaj takie piękne. Jasne punkciki skrzą się na czarnym tle. W oddali światło latarni morskiej. Wielkie szklane oko, kręcące się dookoła, niczym oko saurona lustruje okolice. Jest jedynym źródłem światła na rozległych nadmorskich łąkach. Wokół cisza i spokój. Od samochodu do czatowni mam jakieś 1,5 km. Przebycie takiego odcinka w czterech warstwach odzieży, w za dużych butach w których kryją się cztery pary skarpet z pełnym wyposażenia plecakiem, starą kołdrą pod pachą i 15 - kilową reklamówką przekąsek dla ptaków – łatwizna Emotikon smile Rzucam do nieba ciche : „dzięki” i w duchu cieszę się, że nie ma śniegu po kolana. Dotarcie do celu w takich warunkach to dopiero łatwizna! Do miejsca docieram po kilkunastu minutach, zrzucam ciężary i idę zająć się platformą. Powstała dwa sezony wstecz. Ma za zadanie odciągać okoliczne ptaki drapieżne głównie bieliki od postawionej w niedalekiej odległości farmy wiatrowej. Muszę dostać się na górę i oderwać przymrożone na kość resztki mięsa i ryb. Rybami, które dziś ściągałam z platformy sama bym nie pogardziła. Dorodne tłuste sztuki po 60 cm każda. Dzisiaj nikt z nich korzyści nie będzie miał. Bardziej przypominają betonowe rzeźby niż coś do wrzucenia na ruszt. Rzucam okiem z górnego piętra na budę. Zaraz, zaraz a gdzie zostawiony zeszłego sezonu konar, który służył ptakom jako czyścik do dziobów i szponów. Czeka mnie runda po łące, tak na dzień dobry dla rozgrzewki. Nie byłam tu od zeszłego sezonu, więc robię obchód po włościach. Konaru ani widu ani słychu. Schował się pewnie dla żartu i cieszy, a ja klnę pod nosem. Łąka w tym roku nie wykoszona, po ciemku nic więcej dzisiaj nie zdziałam. Wracam do budy, biorę się za podnoszenie klapy. Ciągnę i ciągnę, aż przysiadam na kolana. Ani drgnie. To ci niespodzianka, takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam. Damska torebka to kopalnia skarbów, nie inaczej jest z moim plecakiem. Na szczęście znalazłam jakieś nożyczki i wyłupałam lodową czapę, która broniła wejścia do budy. W środku sucho, wszystko na miejscu. Do wyposażenia doszło kilka zasuszonych motyli, tunel i kupka ziemi a na siedzisku dziwne kokony. Wpadłam do środka, bo o wejściu w takiej ilości ubrań nie ma mowy. Rozłożyłam sprzęt, zdjęłam buty założyłam dodatkową parę wełnianych skarpet. Ogarnęłam w środku nieład i wyjrzałam przez okienko. Lekko już świtało ale do wschodu jeszcze dobre 40 minut. Poprawiłam sprzęt, nasunęłam na grzbiet starą kołderkę i znów zerknęłam w okienko. Na ziemi majaczyły dwie ciemne sylwetki, myszołowy prężyły piersi. Jeden i drugi udawał większego niż jest w rzeczywistości. Skończyło się na wypiętych piersiach i rozłożonych skrzydłach. Po chwili ptaki rozeszły się i każdy zajął się swoim kawałkiem mięsa. Mięso wykładam zawsze w kilku miejscach, każdy tu znajdzie coś dla siebie. Czasy kosmiczne, więc opieram się o ścianę i czekam, aż słońce raczy wstać i rzucić trochę światła na łąkę. Do tego czasu zjawiły się jeszcze cztery myszołowy i 3 sroki. W oddali słychać było krakanie kruków. Piętnaście minut po osmej wzeszło słońce. Na ziemi żerowało 8 myszołowów, mogłam je już wszystkie dokładnie obejrzeć. Typowo ciemno ubarwione, różniące się od siebie sylwetkami i wzrostem a także na, co zawsze zwracam uwagę kolorem oczu. Sądziłam zawsze, że to cecha typowo ludzka, jednak okazuje się że nie jesteśmy tacy wyjątkowi jak nam się wydaje. Kilka klapnięć lustra i dla porządku dokumentacja każdego osobnika. Potem chwila wytchnienia, temperatura po wschodzie słońca niewiele podskoczyła. Wręcz przeciwnie ciało stygnie a ja mam wrażenie, że ktoś podkręcił pokrętło z temperaturą nie w tę stronę co trzeba. Palce po kilku minutach kontaktu ze sprzętem grabieją i tracę w nich czucie. Gimnastyka paluchów, druga para rękawic i znów wraca krążenie. Nagle rwetes, hałas i kwilenie. Wszystkie ptaki uciekają w panice. Rozglądam się i kręcę głowa niczym sowa na wszystkie możliwe strony. Oczy mam chyba równie duże, jednak nic nie widzę, nic absolutnie przed budą się nie dzieje. Po kilku minutach na platformie lądują dwa kruki. Puszą się i gładzą dziobami. Mija kolejne 10 minut a przed budą nadal pusto. Słychać sroki, które co jakiś czas cichutko się odzywają z krzewu obok budy. Co się dzieje do cholery. Po kilku kolejnych minutach kruki zrywają się z wrzaskiem a 120 m na wprost mojego okienka ląduje bielik. Siada za zasłonką zeschłych traw, tak że nie jestem w stanie ocenić czy to ptak stary czy młody. Siedzimy tak kolejną godzinę i patrzymy sobie w oczy. Bielik rozgląda się na wszystkie strony,robi przegląd upierzenia, coś po swojemu krzyczy i odlatuje w nieznanym mi kierunku. Po pięciu minutach wracają myszołowy, pojawiają się wrony siwe, wracają sroki. Znów robi się gwarno i głośno. Wrony wybierają niewielkie kąski spod nóg myszołowów i gnają z nimi na platformę. Niestety mało , której udaje się tam dolecieć. W połowie drogi pomiędzy nęciskiem a platformą na ziemi siedzi kruk i niczym torpeda startuje namierzając lecący z jadłem cel. Kruk goni wronę póki ta nie upuści wydartego kąska. Ta znów wraca i krzyczy na myszołowy, które zagarnęły wszystko pod siebie. Kradnie ukradkiem kąsek i znów ucieka przed czarną torpedą. Po godzinie znów wrzask, od północy leci duże ptaszysko, z daleka świeci duży żółty dziób i biały ogon. Nad nęcisko nalatuje kolejny bielik, robi kółko w asyście kruków i dokładnie ogląda co dziś serwują w stołówce. Widocznie nie ma dziś ochoty na mrożonki i leci dalej. Małymi grupkami wracają spłoszone przez niego ptaki, tym razem żerując spokojnie dobre 1,5 godziny. Sroki wybierają małe kąski i biegają po łące chowając tu i ówdzie coś na później. Bystre kruki siedzą na wysokiej platformie mając ogląd na całe to stadko. Jak tylko któraś ze srok skończy upychać kawałki zdobytego mięsa pod trawę i odlatuje po nowy kąsek, kruk sfruwa w to miejsce i częstuje się przyniesionym przez nią posiłkiem. Można pęknąć ze śmiechu. Wrony zawadiacko kraczą na myszołowy. Już prawie każdy ma swojego prześladowcę. Siadają obok żerującego myszołowa i puszą się wyglądając jak małe puchate kuleczki, zdecydowanie zbyt głośne kuleczki. Co odważniejsza skubie myszołowa za ogon, albo końcówkę skrzydła. Co jakiś czas , któraś z nich dostanie łupnia za swoją bezczelność. Zaczyna wiać od północy. Przeszywający chłód wdziera się bezczelnie przez okienko wprost na moją twarz. Łzy co chwilę napływają mi do oczu, nosa po mału nie czuję ale mogę tę zabawną zgraję oglądać bez końca. Nagle wszystkie ptaki wznoszą swoje głowy do góry i kręcą nimi to w lewo, to w prawo. Co płochliwsze odlatują a te mocno głodne krzyczą przeraźliwie. W końcu i one odlatują. Na wale jakieś 250 m po prawej stronie budy siada bielik. Świetnie, to ich ulubione miejsce obserwacyjne, mogą tam przesiadywać godzinami. Uśmiecham się sama do siebie. Mam czas, żeby rozprostować nogi. Krążenie słabe, w tej ilości ubrań ledwo się można ruszyć, czwarta para spodni wrzyna się w zgięte nogi. Do tego pozycja niewygodna i lekko uciska pod kolanami. Na scenie pustki, myszołowy nigdy nie korzystają z nęciska, kiedy w pobliżu jest bielik. Po kilku minutach wracają sroki i wrony. To dla nich gratka, istny raj. Przepychanek i wrzasków nie ma końca. Opieram się o ścianę i czekam na rozwój wypadków. Ptaki zrywają się robiąc hałas, zaglądam na wal – pusto. Poleciał, uff znów coś zacznie się dziać. Duży cień przysłonił mi wizjer. Wylądował król przestworzy. Oglądam go dokładnie. Wylądował tak blisko, że ledwie głowa mieści się w kadrze. Jaki tam król, toż to ledwo księciuniu. Młody bielik, roztrzepany, i nastroszony rozgląda się nerwowo dookoła. Z każdej strony obsiadły go wrony. Pobiegł tym swoim niezdarnym kurzym krokiem do nęciska złapał kawał żebra i podleciał kilka metrów dalej. Za nim z wrzaskiem kilka wron. To chyba najgłośniejsze ptaki na nęcisku, do tego nadzwyczaj zuchwałe. Jedna z wron skubie młodego księciunia w ogon, a ten odwracając nierozważnie głowę traci kawał żebra, który zabiera wron czatująca z przodu. Księciunio rozgląda się i dostaje łupnia od nadlatującego kuka. Odlatuje i znów siada na wale 250 m dalej. Historia powtarza się jeszcze dwukrotnie. Kcięciunio musi się jeszcze dużo nauczyć, nim będzie mógł najeść się do syta. Po trzecim razie łapie kawal mięcha i odlatuje a za nim stado wrzeszczących wron. Myszołowy tego dnia meldują się po raz kolejny. Dwa, cztery, siedem. Jeden odlatuje, przylatuje kolejny. Co jakiś czas pojawia się mewa szara, siada pomiędzy myszołowami i próbuje uszczknąć coś dla siebie. To jeszcze nie koniec dzisiejszego dnia. Sroki zrywają się a z nimi wrony. Myszołowy podnoszą głowy i zerkają w lewą stronę a ja wraz z nimi. Zza trawy wychyla się czarny nos. Ruda głowa skrzy się w zachodzącym słońcu. Lis podnosi nos w górę i chwilę węszy a potem znika w wysokich trawach. Po kilku minutach słyszę że coś dużego wylądowało na dachu. Nie, nie wylądowało coś tam wskoczyło. Słyszę między belkami „niuch, niuch” dobiegające z dachu. A to przechera jeden. Dobrze wie, że jestem w środku. Nigdy nie wychodzi przed szkło. Zawsze pomyka bocznymi przesmykami. Tym razem znów mnie przechytrzył. Koło 15 słońce chyliło się ku zachodowi. Coś znowu spłoszyło ptaki, wyjrzałam na wał – pusto. Być może bielik przeleciał bokiem i udał się na noclegowisko. Można wykorzystać sytuację i wyskoczyć z budy. Uffff, nóg już prawie nie czuję, plecy też dają o sobie znać o palcach od rąk nawet nie wspomnę. Nie jestem pewna czy jeszcze są na swoim miejscu. Póki słońce nie zaszło całkowicie za horyzont została mi chwila na porządki. To, co zostało wraca na platformę, a ja kątem oka widzę chytrusa. Usiadł na wale w miejscu gdzie przesiadują bieliki. Dzieli nas niecałe 150 m, a ten bezczelny rudzielec patrzy co robię. Wściekła wymachuje do niego ręką wołając: „Poczekaj rudzielcu, jeszcze się spotkamy„ a ten w odpowiedzi ostentacyjnie wyciągając swoje czarne lisie przednie łapy do przodu szeroko ziewnął, zawinął puszysty ogon pod siebie i położył się nadal mnie obserwując. Kręcąc głową i strzygąc uszami niczym pies, słuchał tego co do niego mówię: „ o nie, nie , nie. Kochaniutki tej rybki dzisiaj nie dostaniesz”. Jak mogłam się na niego gniewać. Na pożegnanie pomachałam mu jak staremu znajomemu i odeszłam w stronę samochodu. Odwróciłam się po kilkudziesięciu metrach ale lisa już nie było. To był naprawdę miły dzień, ciężki , zimny ale miły.


Nie natłukłam 1500 zdjęć, zrobiłam ich zaledwie kilkanaście, choć mogłam tłuc do oporu. Nie będę również was nimi zanudzać bo jak twierdzi autor, takich zdjęć w sezonie powstaje kilkadziesiąt tysięcy. Chcę powiedzieć tylko jedno, wróciłam dziś szczęśliwa, bez poczucia że robię coś złego, że szkodzę środowisku i piorę kasę w biznesie mięsnym. Zmarzłam niemiłosiernie, z nosa kapało mi jak z kranu i jak się okazało wytarłam od ściśniętych spodni miejsca pod kolanami do czerwoności, żeby nie powiedzieć do krwi. Po raz kolejny z pełną premedytacją powtórzę: lubię tę swoją szmirę. Zdjęć w necie mogą być tysiące, ale to nie wina budzianego spędzania czasu drogi autorze a kwestia estetyki, którą się ma albo i nie. Wyczucia kadru też, trzeba się nauczyć. Doboru miejsca i jego otoczenia również. Patrząc z wyższego poziomu wtajemniczenia nie zapominajmy, że wszyscy kiedyś się uczyliśmy a najlepiej uczy się na własnych błędach. Pozwól każdemu te błędy popełniać i decydować co jest dla niego dobre a co złe, co łatwe a co trudne. Niech każdy mierzy siły na zamiary. Wolę oglądać tysiąc takich zdjęć niż drugie tysiąc, za którymi być może stoją ptasie dramaty, bo doświadczenie zdobywa się latami. Może należałoby postawić pytanie, po co w ogóle uprawiać fotografię przyrodniczą skoro właściwie wszystko już zostało pokazane? Po co wydeptywać biebrzańskie bagna, skoro z 454 występujących w Polsce gatunków ptaków, masz ich pod domem pewnie koło 300 ? Mając w dłoni myszkę masz władzę. Nie musisz klikać na każde pojawiające się w sieci zdjęcie. Skorzystaj z funkcji przewijania, jeżeli mdli cię na widok kolejnego bielika. Ile razy zatrzymałeś się przy takim zdjęciu i napisałeś autorowi, że zmierza w niewłaściwym kierunku ? A może po prostu, zamiast tracić czas na ocenę pracy innych, cieszmy się tym, co wszyscy lubimy – czasem spędzonym w terenie, czy to na spacerach z aparatem w dłoni czy też siedząc w fotograficznych czatowniach.

bottom of page